Powrót Encyklopedia Wielkopolan „Robert jest niegrzeczny”

Marian Reszczyński

ur. 1919
zm.
Szkoła Podstawowa im. Powstańców Wielkopolskich w Wilkowicach

Zdjęć: 9

Pochodzenie, edukacja

Urodził się w grudniu 1919 roku w Wołyniu, a zmarł w roku 2005 w Wilkowicach. Miał trzech braci: Gracjana, Tomasza i Stanisława oraz dwie siostry: Teofilę i Adelę. Skończył cztery lata szkoły, natomiast później pomagał rodzicom w gospodarstwie. Następnie zdobył zawód stolarza. W 1941 roku został zaciągnięty do wojska radzieckiego przez władze sowieckie.

Początki w wojsku

Odjechał pierwszym transportem do miejscowości Ludwipol. Stamtąd Marian Reszczyński i inni zaciągnięci do wojska, odjechali w nieznanym kierunku. Jechali bardzo długo. 23 kwietnia zostali wyładowani z wagonów w małym miasteczku Trojek. Tam uczono ich musztry. 1 maja śnieg padał bardzo mocno, pomimo tego odbyła się defilada. 9 maja z karabinami odjechali pociągiem do Czelabińska. 16 maja dojechali na poligon, gdzie odbywały się ćwiczenia wojskowe. Tam został wybrany, wraz z czterdziestoma innymi, do szkoły podoficerskiej. Nauczył się bardzo dobrze pisać po rosyjsku. Przez cały tydzień byli przesłuchiwani. Po dwa razy dziennie, przez cały czas były zadawane te same pytania. W sobotę odjechali do czelabińskiego centrum miasta.

Początek II wojny światowej

O godzinie 4 Niemcy zaatakowali Związek Radziecki i zaczęła się wojna. Niemcy zbombardowali Kijów. Kazali im załadować sprzęt wojenny. 29 czerwca dostał karabin i powstał batalion wartowniczy. Pełnił służbę na lotnisku i przy magazynach, aż do końca lipca. 31 lipca odjechał 400 km na północ, do pracy. Praca – wykopy pod fundamenty magazynów, tam zaczął mu doskwierać głód. 29 października znowu wjechał pociągiem do Kamieńska Uralskiego. W dniu przyjazdu dostał tam pracę, a dokładnie, miał za zadanie wykończyć ziemianki, w których miała być stołówka. Od 1 listopada 1941 roku zaczęło się prawdziwe piekło na ziemi. Chodził do pracy półtora kilometra od fabryki. Coraz bardziej doskwierał mu głód. Pewnego dnia obudził się z mocnym bólem głowy. Kiedy zdecydował się pójść do lekarza, okazało się, że ma podwyższoną temperaturę i bardzo słaby puls. Dostał 9 dni zwolnienia, po czym został skierowany na komisję lekarską, tam otrzymał jeszcze dodatkowe 14 dni zwolnienia. Przez te dni wolnego poczuł się lepiej. Pewnego popołudnia wyjechał do Czerbakula. Gdy przyjechali, było już po godzinie 23, a musieli czekać do ósmej rano na samochód. Gdy samochód przyjechał, zabrał ich na małą budowę. Po trzech dniach wrócili z powrotem do Kamieńska Uralskiego. W czasie, gdy ich nie było, sytuacja pogorszyła się. Rozdawane były karteczki na chleb oraz pół litra zupy dziennie. Nie mógł pracować fizycznie, więc kazali mu stróżować w nocy, gdy było zimno. Na kolację dostali amerykańską konserwę i kawę.

Droga do Wojska Polskiego

Gdy wyjeżdżał z Uralu do Wojska Polskiego, była to chwila radosna, a zarazem i smutna. Przeszkolili ich w listopadzie i grudniu. Była to druga dywizja polska. W nowym roku od samego rana załadowali się na pociąg towarowy i uzbrojeni wyjechali w kierunku Smoleńska pod linię frontu. 29 marca 1944 roku przetransportowali ich pod Berdyczów, ale każdego dnia wieczorem Niemcy bombardowali Berdyczów, chociaż był już w ich rękach. 4 maja 1944 roku przekroczyli przedwojenną polską granicę i Kiwereckie lasy. Miał bliskiego kolegę, który nazywał się Kuba Józef, którego dni dobiegały końca. Gdy Kuba był słaby i nie dał rady iść po karteczkę na chleb, poszedł za niego Marian. Kiedy Marian przyszedł z kartką, Kuba jej nie przyjął. Tym sposobem Marian zdobył jedną karteczkę. 2 kwietnia przyszła do niego kobieta i powiedziała, że wzywa go dyrektor Zubow. Zadawał mu pytania. Najważniejsze z nich brzmiało: czym się zajmował. On odpowiedział, że był rolnikiem. Dyrektor powiedział, że to dobrze i że takiego potrzebuje. Między zakładem, a dworcem kolejowym znajdował się park brzozowy. Zakładali tam flance warzyw i kwiatów. W pierwszych dniach kwietnia było bardzo ciepło. Brzozy zaczęły wypuszczać liście. Pewnego dnia został wysłany do inżyniera Czernioszowa, aby zgłosił się do pracy. Pracując w parku poczuł się jakby był w jakimś uzdrowisku. Powietrze nie było jednak czyste. Spawali tlenem, gotowali lepik, smołę – dosłownie nie było czym oddychać. Jego kolega Józef też stróżował w nocy. Pewnego dnia nie było go na stróżówce. Następnego dnia, gdy szedł na stołówkę po posiłek, wstąpił do baraku. Przejrzał cały barak, po czym zobaczył, że na górnej pryczy umiera jeden z jego kolegów. Żadna pomoc nie była mu już potrzebna. Jeszcze w kwietniu, zakładowi zostało przydzielone dziesięć hektarów ziemi na dożywienie ludzi oddalonych od miasta o cztery kilometry. Po tygodniu wysłali go na pole do prac przeznaczonych dla starszych kobiet, emerytek i kucharza Białorusina, który był już ranny na froncie wojennym. Po wyjściu ze szpitala przydzielili go do zakładu pracy. Nazywał się Famin Nikolaj Jufimowicz. Pochodził z Mińska i bardzo mu współczuł. W kwietniu 1942 roku, idąc na pole przez bazar, jakiś żołnierz rosyjski biegł na pociąg. Zatrzymał się koło niego i zapytał, czy nie chciałby kupić od niego karteczki na chleb, bo on odjeżdża na front. Nie namyślając się kupił od niego tę karteczkę. W sumie miał już trzy karteczki, ale było duże ryzyko, bo każdy zakład miał inną pieczątkę i nie w każdym sklepie można było pobrać chleb. Trzeba było odbierać chleb w każdym ze sklepów pojedynczo. Idąc z pola przez park, tuż obok sklepu, który mieścił się w bloku jednopiętrowym, znajdował się posterunek policji. Odważył się wejść do sklepu po chleb. Przy okienku było już kilka osób. Nagle poczuł, że ktoś za nim stoi. Jego kolej się zbliżała. Wyciągając trzy karteczki i podając je do okienka, ktoś go nagle chwycił za rękaw i pociągnął do tyłu. Jak się obejrzał, to zobaczył ormowca który go ciągnie na posterunek. Od razu wiedział, o co chodzi i wiedział, co go czeka. Nie miał innego wyjścia i musiał iść na posterunek. Ormowiec otworzył drzwi i wepchnął go do środka. Nikogo więcej nie było, tylko komendant przy telefonie. Czekał bardzo długo. Po chwili obejrzał się za siebie, a ormowca nie było. Po cichu wyszedł za drzwi, zamknął je i jak najszybszym krokiem odszedł.

Rosyjski areszt

5 maja 1942 roku po zakończeniu prac polowych, około godziny 17 wszyscy pracujący się rozeszli. Każdy w inną stronę, a on pozbierał swoje rzeczy i jako ostatni wyszedł. Szedł po polu. Gdy doszedł do asfaltowej drogi, idąc w kierunku miasta, po lewej stronie znajdowała się nizina i kanał. W kanale dno było wąskie, a woda czysta. Postanowił zejść i umyć menażkę. Nie zauważając, że z tyłu na moście stał wartownik. Ledwie zdążył zaczerpnąć wodę, a usłyszał, jak ktoś krzyczał

– Stój! Nie ruszaj się, bo strzelam!

Gdy odwrócił się w stronę wartownika, zobaczył, że ten do niego celuje. Po chwili przybiegł drugi wartownik. Zabrali go do wartowni jako szpiega. Tam dowódcą warty był oficer w stopniu lejtnanta. On obejrzał wszystkie jego dokumenty i policzył pieniądze. Odprowadzili go do aresztu. Była to szopka zbita z nowych desek, a wewnątrz słoma. Była to ciepła noc, spało się dobrze – opowiadał. Rano, o wschodzie słońca przyszedł sierżant, otworzył drzwi, po czym kazał mu iść na wartownię. Lejtnant (oficerski stopień wojskowy) oddał mu wszystkie dokumenty i pieniądze.

– Pójdźcie z sierżantem na komisariat, bo taka jest formalność – powiedział lejtnant łagodnym głosem.

Gdy doszli na komisariat, sierżant przedstawił go i poszedł z powrotem. Po czym, po raz kolejny, został zrewidowany. Sierżanci zachowywali się jak bandyci w granatowych mundurach.

– Z wrogim spojrzeniem zaczęli mnie przesłuchiwać, skąd pochodzę, gdzie i czym się zajmuję – opisywał pan Marian.

Kiedy wszystkie informacje potwierdziły się, zaczęli po kolei oddawać mu jego rzeczy. Nie oddali mu mapy Rosji i książki do nabożeństwa. Po czym spojrzał na niego, jak na dzikie zwierze i kazał mu wyjść. Na tym skończył się jego areszt. Pod koniec maja 1942 roku przydzielili im kilka ludzi z frontów Rosyjskich, którzy byli ranni i po wyjściu ze szpitala trafili do ich zakładu.

Praca w PGR i koniec wędrówki po Uralu

Po jakimś czasie został oddelegowany do oddalonego o 250 km PGR-u do prac polnych. Tam można było żyć. Trzy razy dziennie jakaś zupa i jeden litr mleka. To pozwoliło naszemu bohaterowi odzyskać siły. Ostatniego dnia czerwca 1943 roku była bardzo ładna pogoda. Pewna kobieta ze stołówki poprosiła paru mężczyzn, aby skosili dla niej trawę na siano. W pewnym momencie pogoda pogorszyła się. Ładna pogoda zamieniła się w ulewę i wiatr. Pogoda ta utrzymała się do wieczora.

– Zanim wróciłem do domu nie mogłem wciągnąć już powietrza przez nos – opisywał Marian Reszczyński. Kiedy w połowie trzeciego dnia pracy, krew ciurkiem poleciała mu z nosa, jeden z kolegów upierał się, aby poszedł do lekarza. Gdy przyszedł do przychodni lekarz zmierzył mu temperaturę i termometr pokazał 40 stopni gorączki. Gorączce towarzyszył także potworny ból głowy. Lekarz twierdząc, że jest chory na tyfus (bakteryjna choroba zakaźna) wysłał go do szpitala chorób zakaźnych. Po dwóch dniach lekarze uznali, że to nie tyfus, więc wysłali go na inny oddział. Okazało się, że to było silne zapalenie płuc i przeziębienie. W szpitalu nie było już leków, więc leczenie wyglądało tak, że musiał brać jedną aspirynę dziennie, a przed południem stawiali mu bańki na plecach, wieczorem brał kąpiel, a potem okładali go gorącym błotem. Po miesiącu spędzonym w szpitalu dostał jeszcze dziesięć dni wolnego od pracy. W czasie wolnych dni spotkał jakąś nieznaną kobietę. Kobieta zaczęła mu się żalić, że jej buty są dziurawe i że nie ma jak naprawić. Z dobrego serca naprawił buty nieznanej kobiecie. Po trzech dniach wolnego został wezwany do biura dyrektora, bo doszły go wieści, że naprawił buty nieznanej kobiecie. Dyrektor: Jesteście szewcem? – zapytał. Marian Reszczyński: Nie. – odpowiedział. D: Jak nie? – zapytał śmiejąc się. – A tej kobiecie to buty żeście naprawili. Nadal się upierał, że szewcem nie jest, ale dyrektor nie chciał słuchać. Dyrektor powiedział, że zwłaszcza, gdy jest zimno, ma udać się do warsztatu szewskiego. Zdecydował się podjąć pracę. 19 października 1942 r. dostał wezwanie do sztabu rejonowego w Czaszy. Tam, gdzie przebywał w szpitalu. Gdy poszedł do biura, przedstawił się kapitanowi, a kapitan zapytał go, czy jest Polakiem. Odpowiedział, że jest Polakiem. Po chwili zapytał go czy chciałby iść do polskiej dywizji. Marian zapytał kapitana, gdzie jest ta dywizja. Niestety kapitan nie odpowiedział i zapytał jeszcze raz, czy chce iść do dywizji i zapytał go tak trzy razy z rzędu. W końcu zdenerwował się. Myślał, że kapitan z niego drwi. Marian uniósł się i krzyknął, że jeśli taka jest ta dywizja, to jest gotowy do wyjazdu. Wtedy kapitan zaczął go uspokajać i wszystko tłumaczyć. 30 km za Moskwą jest rozbita stacja kolejowa, powiedział Marian. W Moskwie będzie przesiadka na Dziwowo. Kiedy skończył mnie informować, kazał sekretarce wypisać bilet na trzy dni na suchy prowiant, a podróż miała trwać 10 dni z Uralu do Moskwy pociągiem towarowym, opowiadał Marian. Wtedy przydał się Marianowi chleb, który był już wysuszony. Wracał myślami do dnia, w którym dostał ze sztabu skierowanie i bilet na wyjazd do Wojska Polskiego do Sielc. Budził go niepokój. Zaczął zadawać pytania, jak oddelegować się na pociąg. Najbliższa stacja kolejowa była oddalona o 18 km. Leżała na małym, leśnym osiedlu. Władze tego osiedla miały wydzierżawiony pokój u samotnej staruszki. Chociaż pokój był mały, nadawał się do oczekiwania na transport. Pociąg odjeżdżał o godzinie szóstej. Nie łatwo było się do niego dostać. Dyrektor Zubow, który poprzednio był w Kamieńsku Uralskim, zatroszczył się o niego. Zawołał Mariana pod wieczór i powiedział, że na podwórzu stoi ciężarówka załadowana kapustą. Ta ciężarówka o trzeciej w nocy jedzie akurat do Kosobrocka i można się z nią zabrać. Podróż Mariana została załatwiona, tylko musiał czuwać, żeby nie zaspać. Kiedy byli w pobliżu Kosobrocka, w ciemnym lesie ciężarówka się zepsuła. Marian zapytał, co się stało. Kierowca odpowiedział, że rozsypała się skrzynia biegów. Musieli iść do Kosobrocka na piechotę. Poszli do staruszki, aby tam czekać na pociąg. Ona zapaliła światło i ich wpuściła. Kierowca opowiedział jej o podróży. Marian był przez nią wypytywany. Najważniejsze pytanie brzmiało: Dokąd jedziesz? Marian odpowiedział, że jedzie do wojska. Ona dodała, że zna modlitwę, dzięki której kule będą omijały go na froncie. Jako wierzący zapisał ją sobie. Kiedy wreszcie przyjechał pociąg, Marian pomyślał, że wreszcie skończyła się jego wędrówka po Uralu.

Moskwa i polskie wojska

Kiedy dojechał do Moskwy, na peronach spacerowali już polscy oficerowie. W czasie jego podróży okazało się, że nie tylko on jeden jedzie do polskiego wojska. Wszyscy cieszyli się, że na stacji czekała na nich polska ciężarówka. Odwiozła ich do Sielc, gdzie były przygotowane ziemianki dla wojska. Ziemianki w sosnowym lesie były podobne do tych, które pokazywali kilkadziesiąt lat wstecz w telewizji. Obok ziemianek był zrobiony ołtarz z sosnowych gałęzi. Co tydzień w niedziele ksiądz odprawiał msze święte. Słowa z przemówienia dowódców utkwiły Marianowi do końca życia. Słowa te brzmiały tak: Żołnierze! Musimy wiedzieć o tym, że niejedna matka czeka na swojego syna i niejedna żona czeka na swojego męża. Niestety taki los przypadł ojczyźnie. W ogniu płonie, giną dzieci i matki, a żołnierze muszą ich wyzwolić. Następnie orkiestra pułkownika zagrała ,,Boże, coś Polskę’’. Żal ściskał serca. Żołnierze ruszyli naprzód marszem. Szli bez spoczynku przez dzień i noc.

Walka w Puławach

Wreszcie 26 lipca 1944 roku dotarli do Puław przed Wisłą. Niemcy z broni maszynowej zasypali Mariana i jego kolegów gradem kul. On został ranny w nogę. Było wielu rannych i zabitych. Ciężarówka zawiozła ich do szpitala w Lublinie. W szpitalu na noszach leżało dużo rannych. Jeden z rannych powiedział Marianowi, że go zna. Został zapytany o imię i nazwisko. Odpowiedział mu. Ranny odpowiedział, że byli przecież razem w kampanii w Kamieńsku Uralskim. Marian zapytał się gdzie przebywał, a ranny odpowiedział, że poszedł z Ukraińcem szukać jedzenia, zabili kozę, ale mięsa nie zjedli, ponieważ złapała ich milicja. Zostali osadzeni w suterenach na 5 dni. Nie było tam ani łóżka, ani słomy, ani nawet toalety. Dano im tylko 20 dag chleba i szklankę wody na dobę. Zginęliby tam, gdyby nie Wanda Wasilewska, która wyciągnęła ich z więzienia, formułując wojska polskie. Ranny nazywał się Rode. Poprzednio Marian wspomniał, że powrót z Uralu miał być wielką radością, a zakończył się wielkim smutkiem, kiedy odjeżdżał w głąb Rosji.

Rozważania, podsumowanie przeżyć

W czasie pożegnania Mariana z rodziną, jego matka płakała i powiedziała, że on taki mizerny i nie przeżyje tej wojny, jednak los pokierował inaczej. Syn przeżył wojnę, a to matka nie przeżyła. Cała jego rodzina zginęła z rąk bandy Ukraińskiej. Przez 19 lat nie miał do kogo wracać. Szukał bliskiej rodziny po całej Polsce w końcu zatrzymał się w Wilkowicach. W czasach, kiedy powstały rządy Solidarności. Zostali odepchnięci. Niejednokrotnie było słychać w radiu takie słowa: te wojska, które szły ze wschodu, to pachołki Stalina. Przykro było Marianowi słuchać, że tak fałszywie go oskarżają. Ten, co tak myśli i mówi, nie ma żadnego pojęcia o tym wojsku. Chociaż wysoką szkołę powinien posiadać każdy Polak, zrozumieć to, że nikt nie wyjechał na Syberię albo do wojska radzieckiego z własnej woli, tylko z przymusu. A kiedy formowała się armia generała Andersa, to nie wszyscy Polacy o tym wiedzieli, ponieważ władze radzieckie utrudniały im dostać się tam, a w niektórych nie informowali w ogóle Polaków. Dopiero Wanda Wasilewska chciała wyciągnąć resztę Polaków z Syberii. Postanowiła formować następne wojsko, bo innej rady nie było. I wtedy wiadomości rozeszły się szerzej. W każdym dniu Polacy dołączali ochotniczo do wojska, aby jak najprędzej dotrzeć do ojczyzny. Stalin chciał się przekonać, czy naprawdę wojsko będzie walczyło u boku Armii Czerwonej, a więc wystawił pierwszą dywizję. Co prawda Polacy pokazali swoją zdolność, ale ta próba była fałszywa. Niepotrzebnie zginęło tylu ludzi w Czechowickich lasach pod Lenino. Tam polała się polska krew. Nie tylko pod Lenino, ale cały szlak bojowy do Berlina. Rządy Solidarności nie chciały uznać tego, że wojsko polskie tak samo przelewało krew za ojczyznę jak i na Monte Cassino. Przykre to dla Mariana.

Wspomnienie wojny, dalsze życie

Wreszcie 10 października 1993 roku została odprawiona pierwsza Msza Święta za poległych pod Lenino. A więc po pięćdziesięciu latach od tych wydarzeń zostały wspomnienia dobre i złe. Pragnieniem Mariana było, aby mógł odnaleźć kogoś takiego, kto przeżył, aby dowiedzieć się, co się stało z Batalionem w Kamieńsku Uralskim. Szczególnie interesowali go jego najbliżsi koledzy, pochodzący ze wsi Zasławie w gminie Ludwipol. W 1944 roku uciekając z Armii wieczorem został postrzelony w nogę. Doczołgał się do pierwszej lepszej stodoły. Tam spędził noc. Następnego dnia, gdy się obudził, wokół niego stało czterech Rosjan, którzy już opatrywali mu nogę. Okazało się, że oni też uciekali z Armii. Zawołali powóz konny, który zawiózł go do szpitala. Tam leżał dwa miesiące. Po wyjściu ze szpitala wystąpił z Armii. Po wystąpieniu z Armii przyjechał do Wilkowic w poszukiwaniu rodziny. Tam dostał ziemię i założył rodzinę. Został w Wilkowicach, aż do śmierci.

Znaczenie postaci

Jest szczególny, ponieważ miał ciekawe i wyjątkowe przygody w wojsku, był odważny. Przeżył II wojnę światową, był honorowym i dobrym żołnierzem. Walczył o wolność Polski.

Kalendarium:

  • 1942 ― wezwanie do sztabu re...
  • 1944 ― przetransportowanie w...
  • 1944 ― dotarcie wojsk polski...
  • 1993 ― odprawienie pierwszej...

Zobacz też:

  • > Miejsce śmierci b...